1.
Powodem do wystawienia kościoła tego było zatem, że często troje dziatek cudnej
urody, jednakiego wzrostu, w białym odzieniu chodzących widziano. Ślady stóp
tych dziatek nie dały się w piasku zagrzebać.
Kościół drewniany stoi nam miejscu bagnistym, lubo miał być na
pobliskim pagórku budowany. Było tam już drzewo nawiezione, ale je rak
niezwyczajnej wielkości na dół pościągał.
2.
2.
„Niejeden z Szanownych Czytelników jadąc koleją od Poznania ku
Kluczborkowi, spostrzegł z okna wagonu za Lublińcem stacją kolejową Koszęcin
(po niemiecku Koschentin). Po lewej stronie stacyi znajduje się stary,
drewniany kościół osłoniony lipami. Jest to jeden z prastarych kościołów na
Górnym Śląsku, pochodzących z owych czasów, kiedy Górny Śląsk się nawracał do
wiary Chrystusowej, wystawiony zastał pod wezwaniem Św. Trójcy. Około ¼ mili od
kościoła, którego prawdziwą a zajmującą historyę chcę opisać, leży wieś
Koszęcin, należąca do powiatu lublinieckiego.
(...)
Witając tę starożytną świątynię Pańską, tak daleko od wsi
oddaloną, nasunie się niejednemu mimo woli myśl z zapytaniem: Któż był fundatorem tego
kościoła na tak odległym od wsi miejscu, otoczonego dawniej zapewnie gęstem
wokoło lasem, i kiedy go wystawiono?
Dawne to już bardzo czasy! Ludzie, którzy byli
fundatorami staruszka – kościoła, jak kłosy przeszli po ziemskim padole płaczu,
pozostała tylko pamiątka, świadcząca o budującej i szczerej pobożności,
ofiarności przodków naszych i niezadawnionej ufności w Boga. Pozostał dom
chwały Bożej, jako najdroższa pamiątka religijna, która im przetrwała tyle
wieków.
Jak podanie głosi, było to około roku 1564. Na
tym miejscu, gdzie się dziś znajduje kościół, stać miało kilka odwiecznych
dębów. Pewna pobożna niewiasta z pobliskiego młyna, widywała tam, co dzień, w
pobliżu jednego z dębów, troje maleńkich dziatek cudnej urody, które były
jednakiego wzrostu, w bieli ubranych. Owa niewiasta, chcąc się przekonać, czy
to są cudowne dzieciny, próbowała ślady stópek, gdzie dziatki przechodziły,
piaskiem zasypać. Lecz w żaden sposób dokonać tego nie mogła. A gdy na to
ludziom zwróciła uwagę, usłyszano w tym miejscu cudowne głosy, podobne do
śpiewu ludu nabożnego w procesji idącego.
We wsi Koszęcinie był podówczas gospodarz
nazwiskiem Kluczeński, który miał przy sobie brata Wincentego, zajmującego się
hodowlą koni. Tenże Wincenty pasł razu pewnego konie na tym miejscu, gdzie
obecnie kościół stoi; a będąc znużony, zasnął. Po chwili przebudziwszy się, a
nie widząc koni pasących, bardzo się przeląkł. Wielce zasmucony, począł ich
szukać wokoło, wzywając Boga ku pomocy. Lecz wszędzie poszukiwania były
bezskuteczne, bo konie jakby w ziemię przepadły. Dopiero po trzech dniach
daremnego szukania, spostrzegł nagle Wincenty obok siebie, cudnej urody, małe
dzieciątko uśmiechnięte, które do niego łagodnie się odezwało w te słowa:
„Będziesz szczęśliwy i konie ci pokażę, jeżeli
mi przyrzekniesz, że niemi będziesz drzewo woził na kościół, który ma być na
tym miejscu wystawiony.”
Uradowany niezmiernie Wincenty przyrzeka
dzieciątku to uczynić. I w tej chwili ujrzał w pobliżu pasące się konie, a
nadobne dziecię znika mu sprzed oczu. Wincenty wzruszony pada na kolana, wznosi
ręce ku niebu i dziękuje serdecznie Bogu za cudowne odnalezienie zguby.
Wincenty, dotrzymując danej dzieciątku obietnicy,
wnet zaczął zwozić drzewo na oznaczone miejsce, co widząc ludzie, radzili mu,
aby zamiast na mokre miejsce, woził drzewo na pagórek przy stawie, gdyż tam
będzie stosowniejsze miejsce na wybudowanie kościoła.
Wincenty usłuchawszy też ludzi, woził drzewo na
pagórek, lecz ile zawiózł drzewa przez dzień, tyle na drugi dzień znalazło się
cudownym sposobem na tym miejscu, gdzie jest teraz kościół wybudowany. Lud
widząc w tym oczywisty cud Boży, zabrał się rączo do pracy tak, że niezadługo
kościół stanął, a tuż obok niego wytrysnęło źródło wody uzdrawiającej.
Wkrótce rozsławiło się to miejsce daleko i
szeroko na Górnym Śląsku i lud pobożny z pobliskich i najodleglejszych okolic
pielgrzymował na to miejsce, aby zaczerpnąć z źródła wody uzdrawiającej, która
leczyła nie tylko ludzi na różne choroby, ale i bydlęta. I tak, gdy pewnemu
furmanowi oślepły cztery konie naraz, nie wiedząc, co począć, bo pomoc ludzka
nie pomagała, przyprowadził konie do cudownego źródełka. Będąc pełen wiary i
ufności w Boga wszechmogącego, poczciwy ten człowiek nie zawiódł się w swej
nadziei, bo pan Bóg sprawił, ze konie przy źródełku same przyklękły, a
zarżawszy, cudownym sposobem wszystkie zaraz przejrzały. Widząc to furman
uradowany wielce, zdejmuje z koni uzdy i zawiesił je w kościółku na pamiątkę
tego cudu.
Do dziś dnia można jeszcze widzieć dwie uzdy
zawieszone na słupku, który został pięknie obciosany z dębu, rosnącego w
miejscu, gdzie ołtarz wielki jest wystawiony. Słupek ten znajduje się po lewej
stronie ołtarza. Wisiała też tam dawniej bardzo stara książka, a w niej był
opis cudu po polsku, niemiecku i łacinie. Księga opisująca podania i
opowiadania od lat dawnych, gdzieś zaginęła.
Przy uzdach na słupku wisi i pazur olbrzymiego
raka, który według podania ludu, miał przenosić w nocy stawem drzewo Wincentemu
z pagórka na miejsce przez dzieciątko wskazane.
Na raka zastawiono sidła, a gdy się złapał, odjęto mu pazur i zawieszono go
przy uzdach w kościele na pamiątkę.
3.
LEGENDA ALBO PRAWDA O KOŚCIELE ŚW. TRÓJCY W KOSZĘCINIE
(Legendy koszęcińskie. opr. Jan Myrcik)
grafika: Mirosława Wirtek
|
Był piękny, wiosenny wieczór 1564 roku. Nad Koszęcinem, gdzieś za lasem na Sroczej Górze zachodziło
ogromne, czerwone słońce. Spracowani ludnie wracali tego dnia trochę wcześniej z pól, do swoich nędznych zagród. Chcieli się godnie przygotować do
nadchodzących Świąt Wielkanocnych.
Koszęcin nie miał jeszcze własnego kościoła, ale wszyscy
wiedzieli, że stanie on na świętym, objawionym miejscu, tam gdzie białogłowie Wiktorii
pokazywały się trzy boskie dziecięce postacie.
Wieczorem tego dnia zatrzymała się na nocleg w Koszęcinie karawana
kupiecka. Kupcy
wieźli na swych wozach mnóstwo różnych towarów, jechali z daleka i czekała ich
daleka droga. Pachołkowie wyprzęgali zmęczone długą drogą
konie i prowadzili je do pachnącej świeżą słomą
stajni. Także zmęczeni wędrowcy po posiłku udali się na zasłużony wypoczynek. Wiedzieli wszyscy, że jutro Wielkanoc, że wczesnym rankiem pójdą na cudowne miejsce do Świętej Trójcy. Już od kilku lat koszęcinianie
modlili się pod dębem obok źródła.
Także wędrujący utartym szlakiem
handlowym kupcy zawsze
zatrzymywali się tu, gdzie Boskie dzieci ukazywały
się córce miejscowego młynarza, aby pomodlić się o dalszą szczęśliwą podróż. Noc była cudowna. Na koszęcińskim niebie
zapaliły się tysiące gwiazd, a blady księżyc przetaczał się ze wschodu na
zachód. Nieprzebrane lasy szumiały cichutko swą odwieczną, leśną pieśń. Wszyscy byli pogrążenie w głębokim
śnie. Tylko kilku ludzi gnało się przy rozpalonym ognisku, oczekując wielkanocnego
poranka.
Powoli jaśniało.
Najpierw śpiewem ptaków budził się
las. Trochę później wstawali ludzie, ubierali się w swe odświętne stroje i podążali na
święte miejsce. Kiedy na wschodzie ukazało się poranne słońce wszyscy byli u źródła obok dębu. Zaległa ogromna cisza, gdy z oddali lud usłyszał procesyjne
pieśni. A wtórowało im bicie dzwonów.
Dzwony biły coraz gwałtowniej, a śpiewy były coraz głośniejsze. Ale nikt nie nadchodził, a niewidzialne dzwony zawieszone gdzieś na sklepieniu
niebieskim biły i biły. Zatrwożony lud upadł na kolana, zanosząc modły do Boga.
Nikt nie mógł sobie tego zjawiska wytłumaczyć. Ale ludzie wiedzieli, że są na świętym miejscu i że w procesyjnym
wielkanocnym pochodzie idą niebieskie duchy. Niewidzialne
dzwony oznajmiły zmartwychwstanie Chrystusa.
Pocichutku mówiono, że to kolejny cud na świętym koszęcińskim miejscu.
Pobożni ludzie jeszcze długo śpiewali Bogu dziękczynne hymny, a pieśń niosła się przez koszęcińskie pola i odbijała się leśnym echem.
Wśród zgromadzonych był także Wincenty Kluczyński, koszęciński
rolnik, który posiadał kilka koni, dużo pól i lasów. Modlił się i rozmyślał,
gdzieby tu zbudować kościół. Na objawionym miejscu był teren bardzo podmokły.
Spojrzał trochę dalej i wzrok jego utkwił na „Żydowinie". Pomyślał -
zbudujemy kościół na górce. Niech wszyscy
z daleka widzą, jaki piękny przybytek postawiliśmy Trójcy Świętej. Słońce stało już na południu i ludzie rozchodzili się powoli do domów.
Także kupcy udali się do zajazdu, aby przygotować się do dalszej podróży. Tylko Wincenty myślał, modlił się i myślał. Ściemniało, zapadła kolejna noc i zaświtał poniedziałkowy
poranek.
Kupcy ruszyli w dalszą drogę do innych miast, a może i do obcych krajów.
Przystanęli jeszcze u źródła pod dębem, pożegnali cudowne koszęcińskie miejsce
i pojechali. Po drodze będą znów opowiadali napotkanym ludziom miast i wsi co
widzieli i co przeżyli w Święto Wielkanocne w Koszęcinie.
Wincenty przetrwał całą noc na modlitwie. Postanowił, że od jutra
rozpoczną budowę świątyni.Przez następne dni i tygodnie wozili drewno na
wzgórze „Żydowina". Ale co dzisiaj zawieźli, następnego dnia zobaczyli w
dolinie pod dębem. Podobno niektórzy ludzie widzieli, jak duży rak przetaczał nocą ogromne
pnie drewna z góry na miejsce pod dębem. Ale nie mogli nic zrobić, rak był
nieuchwytny. Opowiadają także ludzie, że pewnej księżycowej nocy zapolowano na intruza, ale
ucięto mu jedynie czubek ogromnego pazura, który do dzisiejszego dnia
można oglądać w kościele św. Trójcy. Bezradny lud postanowił, że kościół musi stanąć na świętym miejscu. Zasypano
staw i rozpoczęto budowę. Cieśle w pocie czoła ciosali
ogromne bele drewna, a budowla rosła i rosła. I stanął kościół cudowny i
wspaniały, calusieńki z drewna. Stanął przed wiekami i stoi do dziś i będzie stał następne wieki.
Modlą się tu koszęcińskie dzieci i ich rodzice, modlą się tu ludzie z bliska i
z daleka. Wszyscy wiedzą, że to na miejscu, gdzie stoi ołtarz główny, pani
Wiktoria przed pięcioma wiekami oglądała
trzy boskie postacie Trójcy Świętej. A jeśli do dziś niektórzy nie wiedzieli o
tym cudzie, to teraz na pewno będą dumni z tego, że Koszęcin to jedyne miejsce
na świecie, gdzie Bóg Ojciec, Bóg Syn i Bóg Duch Święty objawili się w postaci małych
dzieci.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz