środa, 13 listopada 2013

Niewidzialna procesja - legenda boronowska

Legenda o niewidzialnej procesji pochodzi z Boronowa, ale że ściśle związana jest z Koszęcinem to też ją zacytuję, szczególnie, że jest uroczo napisana.

Przed około stuleciem miało miejsce niesamowite zdarzenie.
Boronowskie dobra ziemskie przed wieloma laty przeszły we władanie panów na Koszęcinie. Z tego też powodu wszyscy pracujący na rzecz koszęcińskiego pana, czy to na rozległych polach, czy to w lasach, opłacani byli przez księcia pana. Co miesiąc jeden z boronowskich poddanych księcia - zwany skarbnikiem – udawał się drogą przez las, pieszo do Koszęcina po pieniądze, które następnie wypłacano robotnikom już na miejscu, w Boronowie.


Przez wiele lat funkcję skarbnika pełnił niejaki Stroba, który to zawsze z wielkim strachem pokonywał leśną drogę do i z Koszęcina, obawiając się, aby nie daj Boże, nikt nie skradł mu powierzonych pieniędzy. Dlatego też całą drogą odmawiał różaniec. Modlił się też do patronki boronowskiego kościoła – Matki Boskiej Różańcowej, by go szczęśliwie przeprowadziła przez las. Pewnego razu, gdy nadszedł dzień wypłaty, jak zwykle podszyty strachem Stroba udał się do Koszęcina. Nie wiedział jednak, że feralnego dnia w leśnej gęstwinie zasadzili się na niego złodzieje, czatujący na niego w czasie jego powrotu do Boronowa.
Jakie było zdumienie złoczyńców, gdy zobaczyli powracającego Strobę w otoczeniu idących długim sznurem pielgrzymów w zakonnych habitach. W obecności tak licznych mnichów, złodzieje nie odważyli się napaść na Strobę, by pozyskać transportowane prze niego dużej wartości pieniądze. Rabusie z ogromnym zawodem przyglądali się, jak Stroba wraz z mnisią procesją wychodzi z lasu, zmierzając w kierunku wioski.
Zdarzenie tym dziwniejsze, że nikt z mieszkańców Koszęcina jak i Boronowa, a także i sam skarbnik Stroba, nie widzieli nie tylko procesji, ale nawet żadnego mnicha. Także i sami niedoszli złodzieje po pewnym czasie przyznali się do tego, jaki mieli zamiar i co zobaczyli w boronowskim lesie.
Miejscowi ludzie powiadali, że to Matka Boska Różańcowa zesłała z nieba tą procesję, aby szczęśliwie przeprowadzić przez knieję tego niezwykle religijnego człowieka, niosącego ciężko zarobiony pieniądz boronowskim robotnikom.

***********************************


grafika: Mirosława Wirtek



Koszęcińscy książęta byli bardzo bogaci. Posiadali oni nieprzebyte lasy i pola, a także huty, fabryki i kopalnie. Do nich należały okoliczne wioski i przysiółki, wśród nich także Boronów. Właśnie ta legenda będzie o Baronowie, a właściwie o pewnej procesji, którą dwójka złodziejaszków spotkała na drodze prowadzącej z Koszęcina do tej miejscowości.
Działo się to przed niespełna wiekiem. W Baronowie czynna była kopalnia rud żelaza, w której pracowało przeszło stu ludzi. Inni budowali domy, stodoły, spichlerze, opatrywali bydło i trzodę należącą do koszęcińskiego pana.
A kiedy mijał miesiąc, następował dzień wypłaty. Chociaż Prinz nie dawał swym poddanym dużo pieniędzy, to jednak wszyscy bardzo czekali na tę marną wypłatę.
Właśnie pewnego dnia boronowski kasjer - jak co miesiąc – udał się pieszo do koszęcińskiego zamku, aby pobrać pieniądze dla boronowskich robotników. Zawsze zabierał ze sobą różaniec, na którym modlił się o szczęśliwą drogę. Wiedział on, że w gęstych lasach czaili się czasem złodzieje, czyhając na łatwą zdobycz. Szczęśliwie doszedł do Koszęcina, pobrał należności i z modlitwą na ustach wracał do Boronowa. Pieniądze dobrze schował pod pazuchę, a palcami rąk przebierał paciorki różańca. Prosił Matkę Boską aby go szczęśliwie przeprowadziła przez las, do którego się już zbliżał. Szedł wyboistą leśną drożyną, zmówił trzy różańce i znalazł się poza lasem, wśród kwitnących łąk i pachnących zbożem boronowskich pól.
Podziękował Bożej Matuchnie za opiekę i cieszył się, że spracowani ludzie otrzymają tego dnia wypłatę.
Nie wiedział jednak o tym, co widzieli zaczajeni w lesie złodzieje, którzy planowali napad na niego.
Czekali długo na ekonoma z przygotowaną do strzału bronią. Przez cały ten czas drogą z Koszęcina do Boronowa przemierzała niekończąca się procesja zakonników. Szli całą szerokością drogi, ubrani w piękne habity, a w rękach trzymali różańce. Szli modląc się i śpiewając piękne, pobożne pieśni.
Zbliżał się wieczór, a procesja szła i szła, jakby się nigdy nie miała zakończyć.
Złodzieje, którzy dobrze znali kasjera z Boronowa - widzieli go jakby w środku procesji. Tak im się przynajmniej wydawało, że szedł tam razem z zakonnikami. Podobnie jak oni trzymał w rękach różaniec, odmawiał „zdrowaśki" i podobnie jak oni śpiewał pobożne pieśni.
Niedoszli rabusiowie wrócili leśnymi ścieżkami do Boronowa. Tam spotykali się ze szczęśliwymi ludźmi, którzy nieśli do domów pieniądze wypłacone im przez ekonoma.
Pytali tych ludzi czy szła tędy procesja setek, a może i tysięcy zakonników. Ci jednak patrzyli na nich dziwnie, bo nikt tego dnia żadnej procesji nie widział.
Po wielu latach, gdy złodzieje się już zestarzeli, opowiedzieli o tym zdarzeniu, także już sędziwemu, ekonomowi. Dokładnie w czasie widzianej przez niedoszłych rabusiów procesji, tą samą drogą szedł z wypłatą pan Stroba - bo takie nazwisko nosił kasjer. Na jego modlitewną prośbę Matka Boska Królowa Różańca Świętego – która patronuje kościołowi w Boronowie „wysłała" niebieską procesję zakonników, aby szczęśliwie przeprowadzili przez las człowieka z dużą ilością pieniędzy dla robotników.

(Legendy koszęcińskie. opr.J.Myrcik)  


 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz