środa, 13 listopada 2013

Juliusz Ligoń: Kościół Świętej Trójcy w Koszęcinie.



Kościółek Świętej Trójcy w Koszęcinie

Szanowny mój Czytelniku
Otóż podaję do ręki
Opis miejsca cudownego
Podług archiwum dawnego.
Dawny opis w tym kościele
Wisiał przez lat bardzo wiele
Tuż na słupku przy ołtarzu,
Obok głównego obrazu
Na którym jest malowane
Wszystko co tu napisane.
Opis dawny co zaginął,
W trzech językach pisany był
Po łacinie i po polsku,
I tak samo po niemiecku.
Czytałem te stare karty
Może przed trzydziestu laty
Więc to wszystko spamiętałem,
I we wiersze poskładałem,
By się lepiej w pamięć wbiło
Jak to dawniej u nas było.
By i dalsze pokolenie
Miało o tym objaśnienie.
O początku tej świątyni
Na swej górnośląskiej ziemi.
A choć dziełko to jest małe,
Lecz że w prawdę doskonałe,
Proszę miły czytelniku
Przyjąć je z chęcią do ręku,
Na cześć Boga Wszechmocnego
W Trójcy świętej jedynego,
Któremu zawsze i wszędzie
Niech chwała na wieki będzie. 


Pewno mili sąsiedzi o tem dobrze wiecie
Że Koszencin [!] jest to wieś w lublinieckim powiecie
Od której wychodząca ku południu droga,
Prowadzi do Tarnowic i też do Tworoga.
A przy drodze stoi drewniana świątynia,
Tylko małą ćwierć mili od wsi Koszęcina,
Przy której także cmentarz ogrodem dokoła,
A tuż w płocie od drogi jest kapliczka mała.
W kapliczce zaś studzienka w niej wodeczka święta,
Uzdrawiająca ludzi, także i bydlęta.
Lecz wielu obok miejsca idąc tam świętego,
Nie wiedząc o cudownym porządku onego.
Nie jeden może myśli, z jakiej też przyczyny,
Kościół ten tak daleko od wsi wystawiony?
Więc ja mając wiadomość z opisu dawnego
Opowiem tu w krótkości o początku jego. 
Oto około roku niżej podanego,
Jeden tysiąc i pięć set sześćdziesiąt czwartego,
W miejscu gdzie jest ten kościół, kilka dębów stało,
Gdzie też oto zjawienie takie się tam działo.
Niewiasta z poblizkiego byłego tam młyna,
Troje dziatek maleńkich pod dębem śledziła;
Dziwiła się wielce, skąd się ślady brały,
Gdyż tam ludzkie dzieciny nigdy nie biegały.
Zasypała więc piaskiem i też umiatała,
Lecz codziennie też same stopki znajdowała,
A gdy dalej uwagę ludzie tam zwrócili,
Procesye w tem miejscu śpiewane słyszeli.
Był wtenczas w Koszencinie gospodarz Kluczeński
(Był też jeszcze Górny Ślązk więcej jak dziś polski,
Toć także i nazwiska czysto polskie były,
I dopiero się później cokolwiek zniemczyły;
Nie masz już w Koszencinie nazwiska takiego,
Lecz dotąd łączkę zowią stawkiem Kluczeńskiego.)
Kluczeński miał przy sobie brata Wincentego,
Trudniącego się końmi, jeszcze bezżennego.
Ten, gdy raz pasł sam konie, spać mu się zachciało,
I przedrzymał się czujnie chwilkę tylko małą.
Aż gdy oczy otwiera, koni nie spostrzega,
Szuka trzy dni i Boga by pocieszył wzywa.
Wraz widzi obok siebie dzieciątko nadobne,
Które do niego rzekło te słowa łagodne:
„Jeźli drzewo na kościół dowozić tu będziesz,
To ci konie pokażę i w niebo raz przyjdziesz.”
Przyrzeka więc Wincenty dzieciątku małemu,
Które konie pasące pokazuje jemu.
I znika mu z przed oczu, a on zaś w podzięce,
Na kolana upadłszy wznosi w niebo ręce.
Poczem zaczyna drzewo na to miejsce wozić,
Lecz ludzie zaś inaczej zaczęli mu radzić.
Żeby nie woził drzewa do miejsca mokrego,
Lecz na górę przy stawie tamże obok niego.
Jest tam dotąd ta góra sosną porośnięta,
Lecz ze stawu jest łąka trawą obsunięta.
Wincenty więc usłuchał doradczego ludu
Woził drzewo w tę górę, lecz nowego cudu
Wszyscy znowu doznali danego im z nieba,
Bo ile on na górę przez dzień zawiózł drzewa,
Tyle dziwnym sposobem w nocy przeniesiono,
Na to miejsce gdzie tenże kościół wystawiono.
Gdy kościół stanął, więc tuż obok niego,
Wyniknął strumyk źródła uzdrawiającego.
Jak już mówiłem, ta wodziczka święta,
Leczyła ludzi, także i bydlęta.
Jako to konie cztery furmanowi,
Oślepły naraz temu biedakowi,
Gdy ludzkiej pomocy niestało k’temu
Prowadził konie ku miejscu świętemu.
Z wiarą, z ufnością w Bogu wszechmocnego,
Który to nie opuszcza w Nim ufającego.
Nie zawiódł się w nadziei ów człowiek poczciwy,
Bo oto uczynił znów Pan Bóg cud prawdziwy.
Gdyż konie przy studzience same poklękały,
I cudownie zarżawszy, wszystkie wraz przejrzały.
Zdjąwszy furman z nich uzdy, w kościółku zawiesza,
Na pamiątkę, ze Pan Bóg strapionych pociesza,
Gdy Go prosimy z wiara a z serca szczerego,
Oto, co służy bliźnim i nam do dobrego.
W kościółku tym, gdzie ołtarz wielki wystawiony,
Stał na tym miejscu wielki dąb zdawna wyrośniony.
Który ścięty i w słupek pięknie obrobiony,
Z lewej strony ołtarza tegoż postawiony.
Na nim wiszą te uzdy furmana onego,
Wisiała tam i książka z zapisem wszystkiego.
Czytałem ją tak może przed trzydziestu laty,
Był już dosyć rękopism przez starość zatarty.
Był w niej opis po polsku, niemiecku, łacinie,
Lecz już teraz ta książka poszła w zaginienie.
Pamiętając ją jednak z czytania dawnego,
Zająłem się tu z chęcią skreślenia wszystkiego.
Wisi też na tym słupku wielki pazur z raka,
A krąży między ludem także powieść taka:
Że wielki rak, który miał ten to pazur spory,
Przewłóczył Wincentemu stawem drzewo z góry,
Na to miejsce, gdzie dziecię onemu wskazało,
Jak to już o tym wyżej tu się powiedziało.
A że potem nań sidła w stawie zastawili,
Przez które ten to pazur rakowi odjęli.
W książce jednak nic o tem nie było pisano,
Ani też na obrazie nie jest malowano.
Bo jak już mówiłem, przy słupku jest obraz,
Na którym malowniczy wszystkiego jest wyraz.
Widać tam małe dziecię pod dębem stojące,
Widać i dwie niewiasty ślad zacierające.
Widać i procesye ludu nabożnego,
Jak przychodzą z daleka do miejsca świętego.
Dalej na tym obrazie widzisz Wincentego,
Obok dziecię nadobne, mówiące do niego.
Wskazujące zgubione konie Wincentemu,
Skoro drzewo na kościół przyrzekł wozić jemu.
Naostatek też widzisz drzewo wożącego,
I jak konie klękają u miejsca świętego.
Otóż mili Ludkowie tak dawnemi czasy,
Działo się tu oto w tej śląskiej ziemi naszej.
Tak Pan Bóg naszych przodków nabożnych miłował,
Że w postaci dzieciątka sam z nimi rozmawiał.
I to w naszej kochanej czysto polskiej mowie,
Którą pragną zagubić światowi mędrcowie.
Lecz ufajmy, że Pan Bóg niedozwoli tego,
Bo On ją dla narodu przeznaczył naszego.
On też miejsce na kościół wskazał Wincentemu,
By tu w tej mowie nasz lud chwałę dawał Jemu.
Cieszmy się, mili bracia, że tu w śląskiej ziemi
Sam Pan Bóg miejsce obrał na mieszkanie z nami.
Tylko Go nie oddalmy przez grzechy od siebie,
A On nas będzie zawsze wspomagał w potrzebie,
A choć też i doświadcza lub karze za grzechy,
To ufajmy, że kiedyś udzieli pociechy.
Lecz chwalmy Go i prośmy w wierze i ufności,
I jak nasi przodkowie żyjmy w pobożności.
A udzieli nam pewno znów czasu lepszego,
I w końcu nas powoła do królestwa swego.


z: Bernard Szczech W kręgu górnośląskich podań i legend. Biały Śląsk.
 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz